O naturze lustra
Spoglądam. Codziennie. Kilka razy
na dzień. Czasami długo, przeciągle, próbując zarejestrować każdy szczegół, poszukując
oznak upływu czasu, zanurzając wyobraźnię w rzece wspomnień i marzeń. Bywa też,
że szybko, zdawkowo, jakby nieobecnie, pobieżnie. Patrzę jak przez zamgloną
szybę autobusu, za którą dostrzegam ledwie plamy światła, zauważam, że są, że
świat jeszcze istnieje i jakoś się trzyma całości.
Ludzie mówią o lustrzanym
odbiciu. Wiernej kopii. Odzwierciedleniu rzeczywistości. Kropka w kropkę.
Kreska w kreskę. Co tu, to i tam. Tu kwaśna mina i tam wykrzywione usta. Tu
zmarszczka i tam bruzda. Tu i tam blada cera, trądzik, liszaje, piegi, krzywe
zęby, niesymetryczne oczy i nozdrza, obwisłe policzki, zaciśnięte lub otwarte
usta, włosy rude, czarne albo blond. Tu i tam twarz. Codziennie. Przez lata.
Miesiące. Dni. Godziny.
Ludzie mówią o lustrzanym
odbiciu. Takim jak u dyslektyka, który stale myli litery z pozoru podobne, ale
będące przecież graficznym zapisem innej głoski. Takim jak w przypadku plam
farby czy atramentu rozlanych na kartce, którą ktoś następnie złożył na pół, by
zilustrować symetrię osiową. Niby wszystko takie samo, a jednak dokładnie
odwrócone. Prawa strona z lewą zamieniona. Taki świat na opak. Alicja po
drugiej stronie lustra.
Spoglądam zatem codziennie. Kilka
razy. I nie wiem, kogo widzę. Odzwierciedlenie mnie? Siebie prawdziwą? Czy może
odwzorowanie geometryczne mojej twarzy? Inwolucję. Alternatywną wersję Alicji…
Copyright by Katarzyna Kuroczka.
Komentarze
Prześlij komentarz